Po spedzonej nocy w *prosektorium* zabieramy sie funkcjonujacym rewelacyjnie w tym kraju pociagiem i po kilkudziesieciu minutach ladujemy w polozonym nie opodal Himeji, gdzie znajduje sie, jak to mowi przewodnik najladniejszym zamku Japoni - zamek Himeji.
Mamy takie szczescie, ze przez ostatnie lata zamek byl w renowacji i byl okryty caly jakimis *szmatami* itp plotnami, na szczescie w marcu bedzie jego wielkie otwarcie i sam zamek jest juz pieknie widoczny na wzgorzu. Niestety do komnat nie dane nam bylo wejsc, bo jak juz wspomnialem powyzej, otwarcie po renowacji jest w marcu. W cenie biletu jest anglojezyczny przewodnik, wiec bardzo mila pani przewodnik oprowadzila nas po ogrodach i omowila wszelakie aspekty wojenne, obronne tutejszego zamku. Najciekawszym dla mnie elementen byly swego rodzaju *wyloty* ze scian, z ktorych wylewalo sie wrzatek, jak i inne *odpady komunalne* na atakujacych. Ciekawostka jest tez fakt, ze zamek ten nigdy nie zostal poddany prawdziwej wojennej probie, bo nikt go nie atakowal....:)
Tuz obok zamku znajduja sie rowniez bardzo ciekawe ogrody japonskie - Koko-en, gdzie degustowalismy herbate, o niesamowicie *nieprzyjemnym zapachu* ale w smaku byla calkiem ciekawa, a w dodatku smakowalismy japonskiego slodkiego przysmaku. Nie mam zielonego pojecia co to bylo, ale tez smakiem nie zachwycalo:)
Po kilku godzinach spedzonych w zamku i w ogrodach, wrocilsimy z powrotem do Kobe, gdzie udalismy sie na uczte. Na obiad jedlismy najlepsza i najdrozsza wolowine swiata (w miesnym sklepie ceni sie jedynie ok. 150pln/100g!!!!). Przygotowanie jej tez bylo ciekawe, gdyz byla przygotowywana, smazona na blasze (Tepanyaki) przez kucharza na naszych oczach. Do zestawu calego obiadu wchodzilo: zupa w postaci bulionu z warzyw i kawalkami miesa, salatka z pomidorem, smazone warzywa: cukinia, kielki czegos, galaretka z czegos:), liscie bodajze selera naciowego, ale glowy nie dam. na kolejna przystawke swiezy losos, swieze (jeszcze zywe) smazone krewetki, osmiornica, kalamarnica, no i jako glowne danie wspomniane male kawalki/kostki poledwicy wolowej.
Sama wolowina po prostu niebo w gebie, jeszcze tak delikatnego miesa, nie jadlem w zyciu. Mieso doslownie rozpuszczalo sie w ustach. Z kazdego kawalka probowalem wyciagnac jak najwiecej smaku!! PYCHA!!! Na koniec dostalismy szklanke soku pomaranczowego oraz galke lodow cytrynowych.